Węgrzy uwielbiają festiwale, zaś Siófok to nie tylko stolica Balatonu, ale i stolica festiwali. Tu niemal co weekend coś się dzieje i żadne tam zamknięcie sezonu, tylko się bawimy do upadłego – chyba dlatego tak dobrze mi się tu mieszka.
W każdy drugi piątek października obchodzony jest Światowy Dzień Jaja – szczerze, ja pierwszy raz o takowym usłyszałam dopiero w Siófok. A szkoda, bo idea tego święta bardzo do mnie przemawia, o wiele silniej niż Dzień Chłopaka. Wręcz wyznam bezwstydnie, że jestem entuzjastką jajek.
Węgrzy, by jajka uczcić należycie, organizują w Siófok Festiwal Jajek. Impreza trwała od piątku do niedzieli (14 – 16 października 2011) i w tym roku była o tyle wyjątkowa, że inaugurowała właśnie oddane do użytku zmodernizowane centrum miasta. Festiwalowe budki zajęły bardzo dużo miejsca – chyba jeszcze nigdy nie widziałam tu tak rozległego festiwalu – ale też było upiornie drogo (hot-dog 500 Ft czyli 7,50 zł). Więcej niestety oglądających niż kupujących. Jak się dowiedziałam za miejsce wystawiennicze za trzy dni trzeba było zapłacić 80.000 Ft (1230 zł). Cóż, żeby taka kwota się zwróciła, dobrze się trzeba było nagimnastykować…
Dobra sprzedawane na festiwalu, prócz wszechobecnych jajek – absolutnie fantastyczne! Ja oczywiście pasjami uwielbiam wszelkie gadżety nawiązujące do jedynych prawdziwych Węgier, ale dużo było po prostu pomysłowych, fajnych, z fantazją wymyślonych rzeczy.
Wieczorami były koncerty, oczywiście za darmo. W piątek Charlie, w sobotę Bikini – nie robiłam zdjęć, bo po ciemku to słabo wychodzi, a tak naprawdę to zrobiło się dość chłodno, zaś moje metody walczenia z temperaturą powietrza nie sprzyjają dobrej fotografii. Zainteresowanym polecam zajrzenie na youtube. A od siebie jeszcze tylko dodam, że nie są to zespoły najmłodsze, ale z zacną historią i na żywo brzmią o wiele lepiej niż na płytach.
Absolutnym clou programu było niedzielne bicie rekordu Guinnessa w przygotowaniu dania z największej liczby jaj. Rekord był tym bardziej szczególny, że było to ulubione danie Franciszka Liszta, którego rok jest obecnie na Węgrzech obchodzony, bo 22 października przypada 200. rocznica urodzin sławnego kompozytora. Daniem był gulasz z jajek (cebula, papryka i pomidory podsmażone na smalczyku, do tego jajka na twardo i na koniec kulki mięsne). Do przygotowania tego specjału zużyto 8.450 jajek. Po 80 kg papryki, cebuli i pomidorów. Kucharze byli ubrani na czarno (pod białymi fartuchami) w hołdzie dla Liszta, który bardzo chciał zostać księdzem i ponoć się tak nosił przez większość życia. Smaczne, chociaż jak mam być szczera, to na kolana nie rzuca. Ale Liszt się ponoć kochał w jakiejś niezbyt urodziwej pani, słowem bezguście, kulinarne także.
Bicie rekordu zaczęło się o godz. 10, a choć większość składników była wcześniej przygotowana, to ich łączenie trwało do godz. 12. W międzyczasie publiczność była zabawiana różnymi anegdotami i opowieściami, z których cytuję najsmaczniejsze: – Odwieczny dylemat, co było pierwsze: jajko czy kura? Oczywiście kogut!
A, i jeszcze gościem honorowym był Fin, który ma knajpę na Węgrzech – jak prowadzący parodiowali język fiński, tego nie oddam, coś jak: kulla lulla lakollul ajo falakullol. Kapitalne, bo przecież oni są z tej samej grupy językowej, tyle że ani słowa nie rozumieją (tak Węgrzy po fińsku, jak i Finowie po węgiersku). Ja mawiają Węgrzy: jak ich plemiona przyszły do Europy zza Uralu, tak mądrzy poszli na południe, a głupi na północ.
Na zakończenie zaś hasło, które przemówiło do mnie na wskroś, w zasadzie powinno być sztandarowym hasłem Festiwalu Jajek, jego kwintesencją i esencją z racji swej głęboko zawartej i jakże prostej prawdy. Ja mogłabym w ogóle nic więcej o tym festiwalu nie napisać, jak tylko, że: „W domu zawsze powinny być dwa jajka”.
Dodaj komentarz