Moja przyjaciółka Sylwia ma urodziny w lipcu. A dokładnie w drugiej połowie lipca. W tym zaś roku miała okrągłe 18. urodziny. Ten jubileusz wymagał odpowiedniego uczczenia. Że świętowaliśmy w Siófok, dodawać chyba nie trzeba.
Kiedyś Sylwia mi się zwierzyła, że jej marzeniem jest skok ze spadochronem. I jeszcze żeby do tego spadochronu był podczepiony instruktor, bo to raczej spokojna dziewczyna, a nie wielbicielka sportów ekstremalnych. Pomysł może niegłupi na urodzinową niespodziankę, ale jak to załatwić nad Balatonem? Árpi!
Wiedziałam, że w Siófok jest lotnisko dla małych samolotów i helikopterów, a nie wiedziałam, że na jego terenie organizują też skoki spadochronowe w tandemie (po węg. tandemugrás). Árpi zrobił rozeznanie przez telefon i pojechaliśmy na miejsce dokonać rezerwacji. Ekipa się tym zajmująca od razu zyskała moje zaufanie. Ponieważ akurat mieli grupę skoczków szykującą się do startu, to zaproponowali, żebyśmy się wszystkiemu przyjrzeli, swobodnie rozglądając się po terenie. Może moje obserwacje zabrzmią infantylnie, ale ja naprawdę nigdy nie widziałam z bliska spadochroniarzy. I niby każdy z nas ma swoje wyobrażenia jak wygląda taki skok, jednak na żywo to zupełnie co innego.
Hangary, cały sprzęt, obsługa, zaplecze – wszystko maksymalnie profesjonalne. Niby oczywistość, bo chodzi przecież o bezpieczeństwo, ale ja się spodziewałam bardziej spartańskich warunków. Przed startem jest półgodzinne szkolenie podczas zakładania kombinezonu, uprzęży itd. Mówią, co cię czeka, a potem wsiada się do helikoptera. Można skakać z 2500 m lub z 4000 m, ale od razu nam powiedzieli, że żeby było naprawdę przeżycie, to muszą być te 4 km, bo tak to ledwie skoczysz, już jesteś na ziemi. I można dodatkowo zamówić film – obok ciebie skacze facet i filmuje jak lecisz. Jak szaleć, to szaleć, zamówiliśmy opcję full wypas. Ale nie ukrywam, że obydwoje wychodziliśmy pod wrażeniem. Jak dla nas to było niemałym przeżyciem, to co dopiero mówić o Sylwii wyekspediowanej na 4 km?

Ta kupka materiału ma cię znieść z przestworzy.
Skoki odbywają się głównie w weekendy, jak zbierze się grupa. Ale uzależnione są też od pogody – musi być dobra widoczność i nie może wiać silny wiatr. Umówieni zatem byliśmy na telefon, żeby potwierdzić termin. Gdy przyjechała Sylwia, zabraliśmy ją do knajpy, gdzie podczas kolacji wręczyliśmy jej własnoręcznie przygotowany „voucher”. Zaskoczenie pełne, ale i radość ogromna. Klamka zapadła, odwrotu nie ma. Ponieważ pogoda była bajeczna, Árpi zaklepał termin na najbliższy weekend. Organizatorzy przedstawili nam jeszcze jedną możliwość: jeśli ktoś z nas nie chce skakać, a tylko przelecieć się helikopterem, to zapraszają. Grzecznie z Árpim odmówiliśmy, bo boimy się latać, a ja przytomnie dodałam, że w końcu jest google maps. Ale Árpi pomyślał o swoim synu Ákosu, który lot do Warszawy do dziś wspomina jako wielką przygodę. Zaczął mu więc tłumaczyć, że Sylwia, spadochron, tandemugrás. Ákos myśli, myśli i w końcu pyta: „Ja wszystko rozumiem, ale czemu Sylwia chce skakać z rowerem?!”. Od tej pory impreza została przemianowana na bicikliugrás.

Lot helikopterem nad Balatonem to też niemałe przeżycie – obojętnie z rowerem czy bez.
Sądnego dnia całą ekipą załadowaliśmy się do samochodu i pojechaliśmy na lotnisko. Sylwia trzymała fason, choć na pewno trochę się denerwowała – jak zawsze przed nieznanym. Árpi pocieszał w sobie znanym stylu: „Nie martw się, jeszcze się nie zdarzyło, żeby ktoś został w górze”. Sylwię najbardziej niepokoiło szkolenie: „Nic nie zrozumiem!”. Zapewniałam, że tam w razie czego wszyscy mówią po angielsku. „I tak nic nie zrozumiem!”. Karnie przyjęłam rolę tłumacza, choć w ogóle do niczego nie byłam potrzebna. To bardziej taki instruktaż, co się będzie z tobą działo, kiedy się otworzy spadochron itd. Sylwia z Ákosem powędrowali do helikoptera – Sylwia z rowerem, czyli swym instruktorem w tandemie, Ákó z aparatem fotograficznym. Na ziemi zostałam z Árpim i Ewelinką – cioteczną siostrą Sylwii, która potem trochę żałowała, że nie odważyła się na lot. Ale i z tej perspektywy mocno wszystko przeżywaliśmy.

Straszne szkolenie polega na tym, że przeurocza pani opowiada, jaka frajda przed tobą.

Dla dziewczyn dodatkową atrakcję stanowi apetyczny instruktor.

Ostatnia chwila żeby uciec – choćby na rowerze.
Najdłużej trwa wznoszenie się helikoptera aż osiągnie 4000 m – to jest ponad pułapem chmur. Helikopter jest ok. 20-osobowy, z otwartą dupą. Na ziemi 40 st. C, na tej wysokości 2 st. C. Ákos twierdził, że zbyt ciepło w T-shircie nie było. Choć to, na co najbardziej narzekali z Sylwią, to upiorny hałas. Balaton naprawdę widać jak na mapach google. A wyskakujący z helikoptera skoczkowie wyłaniali się z chmur jak czarne punkciki. Z przerażeniem i fascynacją myśleliśmy, że jednym z nich jest Sylwia.

Tu mi powiało grozą, że któraś z tych szpileczek to moja najlepsza przyjaciółka.

Powiedzieli nam, jakiego koloru Sylwia będzie miała spadochron, więc jak ją wypatrzyliśmy, okrzykom nie było końca.
Z Árpim robiliśmy za stare wygi, jako że mieliśmy już na swoim koncie rekonesans, ale i tak nie obyło się bez zaskoczeń. Lądowanie w dwie osoby kończy się komicznie na dupie, którą szoruje się przez kilkanaście metrów po trawie. A Sylwia nas rozczarowała, lądując lekko na nóżkach jak baletnica. Instruktor przyznał potem, że jest tak filigranowa, że utrzymał ją bez trudu. Bo w poprzednim skoku miał podpiętego ponad 100-kilowego Niemca i zryli dobrze tyłkami murawę, żeby wyhamować.

Sylwia wylądowała jak prawdziwy zawodowiec, nie dając nam pretekstu do żadnych podśmichujek.

I jak równy z równym przybijała piątkę z kolegami-rowerzystami.
Sam skok trwa ok. 10 minut, cały lot Ákosa w helikopterze to było niecałe pół godziny. Ale wiadomo: zanim wystartują-wylądują trochę czasu się schodzi. Na miejscu jest bufet, a wokół trwa swoisty piknik wśród rodzin i przyjaciół tych wariatów tam w górze. Bez przeszkód można przynieść swoje wiktuały – arbuz i melon w kostkę, ciasto, sodówka z syropem z czarnego bzu umilały nam obserwacje i zwiększały szanse na przeżycie w ten niemiłosierny upał. Wyrywaliśmy sobie lornetkę z rąk i wstrzymywaliśmy oddech, gdy Sylwia miała lądować. Nie ukrywam, że jednak odetchnęłam z ulgą, jak już ją mogłam wyściskać. Chociaż nie omieszkałam też spytać, czy pampers suchy. Węgrzy ryknęli śmiechem, Sylwia w normalnych okolicznościach by mnie zdzieliła, ale była zbyt szczęśliwa, by się złościć. Nawiasem mówiąc później się dowiedziałam, że Węgrzy na pampersy mówią liberó, bo najpopularniejsza marka na Węgrzech to właśnie Libero, a nie Pampers.

Piknik w loży dla VIP-ów. Zdaniem organizatorów byliśmy najweselszą ekipą.
Sylwia oczywiście zachwycona, choć na gorąco to człowiek tylko umie się uśmiechać i mówić w kółko, że było fantastycznie. Za chwilę był z nami Ákó i znów on zdawał swoją relację. Wierzcie mi, że ekipa naziemna też miała co opowiadać. Gadaliśmy jeden przez drugiego i zgodnie przyznaliśmy, że był to prezent nie tylko dla Sylwii, ale dla nas wszystkich.

Ostatni zawodnik drużyny pierścienia powraca z przestworzy.

Ákos przelatuje nad Siófok – zdjęcie jego autorstwa – w tle Półwysep Tihany.
Na koniec jako stali wyjadacze zaciągneliśmy z Árpim towarzystwo do hangaru, gdzie odbywało się składanie spadochronów. Bite 20 minut fascynującej i ciężkiej pracy, żeby taką płachtę materiału zmieścić w maleńkim plecaku. Jak to Árpi filozoficznie stwierdził: „Po chuju robota, spierdolą ci ją w ułamku sekundy”.

I kto tu kogo dyma, panie kolego?